Jeszcze było szaro, jeszcze noc przechodziła w dzień a pierwsza fala ciągnęła na południe. Potem klucz. Za kluczem kolejny, znów klucz. Z nieba klangor grany fanfarami tchawic i krtani. Za każdym razem nadjeżdżała odległa orkiestra, której dźwięki stawały się wyższe i wyższe, a gdy przelatywały nad głową i oddalały się w kierunki Francji ich odgłosy stawały się niższe. Doppler i Ballot byliby zachwyceni doświadczeniem nad Efektem Dopplera, bez potrzeby angażowania pociągu i orkiestry. Wszystko działo się jak w dziewiętnastowiecznym laboratorium pod gołym niebem. Choć warto zauważyć, że w ich czasach polowano na żurawie i tak spektakularnych przelotów to raczej nie oglądali. Gdy świat nabierał brzoskwiniowych pąsów, częstotliwość orkiestr znaczenie wzrosła, a każda kolejna widziała każdą poprzednią. Do godziny dziewiątej sunęły po niebie kolejne i kolejne stada ptaków, którym termometr wyznaczył datę odlotu. Żurawie, bo to im zaczęła się ich krótka podróż, nie trzeba wiele. Wystarczy kukurydza na ścierniskach i bezpieczne noclegowisko. Jednak gdy nogi obmarzają lodem to warto polecieć nieco na południowy zachód, na zachód, na południe. Węgry, Francja, Hiszpania, Izrael (tam może lepiej teraz nie) i czasem Afryka to ich kierunki. Migrują blisko, szybko i dostosowują się do aury. Nie muszę być na czas jak bociany, nie muszą lecieć z zegarkiem jak słowiki, jerzyki czy wilgi. One są jak kamienie w procy. Czekają na mróz i strzelają w jeden, w dwa dni na nowe żerowiska. Oczywiście nie wszystkie. Część z nich pozostanie w stadach, a niektóre z par nie opuszczą rewirów lęgowych. Bo i po co, skoro już w lutym można złożyć pierwsze jajo, pierwsze najczęściej z dwóch. I już pewnie lecą informacje z Niemiec i Francji, że lecą do nich żurawie.